Cape Town syntetycznie
wtorek, czerwca 27, 2017
Cześć, tu Maciek :) . Niedawno byłem na służbowej delegacji w Cape Town w Republice Południowej Afryki. Obiecałem Adze relację z podróży i dzisiejszy post będzie o tym. Na delegacji jak to w pracy - nie bardzo jest czas na zwiedzanie, ale trochę udało się zobaczyć (i zjeść!).
Cape Town wzięło swoją nazwę od Przylądka Dobrej Nadziei, który znajduje się około 50km na południe od miasta. Wbrew pozorom nie jest to najbardziej wysunięty na południe punkt Afryki (ten tytuł należy do Przylądka Igielnego, który znajduje się 170 km dalej na wschód). W języku polskim używa się nazwy Kapsztad pochodzącej pierwotnie z języka holenderskiego, ale w samym mieście mieszkańcy posługują się głównie angielskim.
Aglomerację Cape Town zamieszkuje prawie 4 miliony ludzi, ale centrum miasta jest zaskakująco kompaktowe - wszędzie można dojść na piechotę. Po przylocie do Cape Town, największe wrażenie robi Table Mountain - Góra Stołowa. Ma ona wysokość nieco ponad 1000m n.p.m., ale jako że samo miasto położone jest na wysokości kilkadziesiąt metrów n.p.m, więc góruje ona nad miastem jak Giewont nad Zakopanem.
Góra widoczna jest niemalże z każdego punktu miasta. Jak ma się trochę szczęścia, można mieć taki widok z pokoju hotelowego:
W ścisłym centrum miasta ulice krzyżują się pod kątem prostym, tworząc klasyczną siatkę, łatwą do orientacji. Najbardziej znaną i turystyczną ulicą jest Long Street, na której znajduje się wiele restauracji, księgarni, barów i sklepów. Na Long Street zachowało się wiele budynków w stylu wiktoriańskim, niektóre posiadają charakterystyczne balkony ze stalowymi, zdobionymi barierkami:
Long Street jest świetnym miejscem, żeby zjeść coś dobrego i napić się piwa. Ceny dań obiadowych zaczynają się od 150 randów (ZAR), czyli ~50PLN. Najbardziej znaną restauracją jest Mama Africa, do której niestety nie udało mi się wybrać - rezerwacje trzeba robić nawet 4 dni wcześniej.W Cape Town jest też silna scena craftowego piwowarstwa - można się załapać na porządne India Pale Ale w Beer House:
Jeżeli ktoś jest miłośnikiem kuchni indyjskiej (albo zależy mu na cenie przede wszystkim), może wybrać się do Food Inn. Ta "restauracja" jest duchowym odpowiednikiem polskich barów mlecznych (z czasów studenckich kojarzy mi się "Żaczek" w Krakowie - a fuj). W Food Inn można np. zamówić sobie sizzlera za 60 randów (20zł) - w środku frytki, ryż i makaron, mięso częściowo spalone, a częściowo surowe. Ilość: nie do przejedzenia, ale zawsze można się podzielić resztą z bezdomnymi.
Long Street jest ulicą jednokierunkową, aby pojechać w przeciwnym kierunku, należy wybrać równoległą Loop Street. Przy tejże ulicy znajduje się steakownia House of H. Ten lokal to prawdziwa kapsztadzka instytucja - prowadzi go potężnie zbudowany Heinrich, który wybiera kawałki mięsa do smażenia. Wystrój lokalu jest mocno kontrkulturowy (jest to przerobiony garaż).
W Cape Town jest też sporo restauracji "narodowych": tajskich, peruwiańskich i afrykańskich. Zdecydowaliśmy się na restaurację etiopską Addis in Cape. W Etiopii jedzenie jest zawsze podawane wspólne dla wszystkich gości - podstawowym daniem jest ogromny naleśnik z mąki zboża tef. Na naleśniku układane są dodatki - mięso, soczewica i sosy. Konsumpcję zaczynamy od urwania kawałka naleśnika, następnie chwytamy dodatki poprzez naleśnik i wszystko razem ładujemy do ust. Mniam!
Na północ od centrum (20 minut na piechotę) nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego, a właściwie zatoki Table Bay, znajduje się kompleks V&A Waterfront. Jest to takie miejsce jakby ktoś zbudował Złote Tarasy w Stoczni Gdańskiej - z jednej strony mnóstwo sklepów, restauracji i atrakcji, z drugiej strony suche doki i zacumowane łodzie rybackie. Miejsce niesłychanie popularne wśród turystów i czynne do późna w nocy.
Nazwa V&A oznacza "Victoria&Alfred" i odnosi się do Alfreda,
drugiego syna Królowej Victorii, który przypłynął do Cape Town w roku
1860. Jego imieniem nazwano ówczesny pierwszy basen portowy, drugi
nazwano imieniem Królowej.
Wśród lokali V&A Waterfront można znaleźć wiele sympatycznych restauracji. My wybraliśmy się do Karibu, serwującej między innymi kuchnię Cape Malay. I w tym momencie należałoby w końcu napisać o lokalnej kuchni w Cape Town - ciężko określić coś takiego jak kuchnia południowoafrykańska. RPA to ogromny kraj, a poszczególne regiony mają odmienne zwyczaje kulinarne. Najbardziej charakterystyczna kuchnia w okolicach Cape Town nosi nazwę Cape Malay cooking. Nazwa pochodzi od Malajów przywożonych z Azji Południowo-Wschodniej do pracy przez Holendrów. Większość z Malajów była muzułmanami - do dziś w większości restauracji w Cape Town nie sposób uświadczyć wieprzowiny. Sztandarowym daniem kuchni Cape Malay jest Bobotie - mięso mielone w zapiekance jajecznej. Podawane z rodzynkami, jest trochę słodkie w smaku, kojarzyło mi się trochę z marokańską pastillą. Niestety nie ma zdjęcia bo żadne nie wyszło. Koniecznie chciałem też spróbować Waterblommetjie Bredie - gulaszu z jagnięciny i trawy wodnej - niestety nie trafiłem w porę roku. Dlatego zamówiłem inny gulasz Karoo Lamb Bredie (Karoo to prowincja w południowoafrykańskim interiorze, w której hoduje się owce).
Od zachodu Cape Town jest oddzielone od Oceanu Atlantyckiego dwoma wzgórzami: połogim Signal Hill i skalistym Lion's Head. Lion's Head jest celem większości zorganizowanych wycieczek turystycznych i panuje na nim nieustanny tłok.
Za wzgórzami, przy samym Oceanie Atlantyckim znajduje się przepiękne wybrzeże Camps Bay. Z plaży rozciągają się wspaniałe widoki na zbocza Table Mountain i Lion's Head. Piasek na plaży jest śnieżnobiały i drobny, niestety woda jest przeraźliwie zimna - gorzej niż w Bałtyku.
Na deser zostawiłem wycieczkę na Table Mountain - góra jest łatwo osiągalna kolejką linową. Aby uniknąć czekania należy kupić bilet przez Internet, a także przyjść dość wcześnie. Kolejka ma nietypową, obrotową podłogę, dlatego podczas przejazdu można zobaczyć widoki ze wszystkich stron. Jeżeli nie chcemy wjeżdżać kolejką, można wybrać się na górę szlakiem turystycznym. Najkrótsze wejście prowadzi przez Platteklip Gorge, jest strome, nudne i wystawione na słońce (ciekawostka: na półkuli południowej słońce świeci od północy), ale w okolicy jest sporo innych, ciekawszych szlaków. Gdy już dostaniemy się na górę tym, czy innym sposobem, czekają nas takie widoki:
Całe Cape Town widoczne jest jak na dłoni: wyniosła skała Lion's Head, okrągły kształt stadionu z Mundialu w RPA w 2010 (pamięta ktoś jeszcze wuwuzele?) nieopodal V&A Waterfront, wieżowce w centrum, a na oceanie wyspa Robben Island służąca za czasów apartheidu jako więzienie (do dnia dzisiejszego trzech byłych więźniów wyspy zostało potem prezydentami RPA, jednym z nich był Nelson Mandela).
Gdy już znudzimy się widokiem, przejdźmy się po płaskowyżu Table Mountain. Natrafimy na ciekawe okazy fauny i flory. Przy samym urwisku można spotkać góralki - małe ssaki z pokaźnymi zębami. Przypominają one gryzonie, ale zaliczają się do zupełnie innej rodziny i wykazują kilka cech wspólnych ze ... słoniami! Góralki wymienione są w Starym Testamencie czterokrotnie, ale średniowieczni europejscy tłumacze Biblii nie znali takich zwierząt i zastępowali je królikami. Góralki mają podobno dość wredne nastawienie do życia i potrafią dotkliwie pogryźć, dlatego należy zachować daleko posuniętą ostrożność.
Nieopodal najwyższego wierzchołka Table Mountain noszącego nazwę Maclear's Beacon możemy natrafić na proteę królewską. Kwiaty protei królewskiej są bardzo charakterystyczne i stanowią element godła RPA. W trakcie mojego pobytu kwiaty nie były niestety całkiem rozwinięte:
Na koniec tego posta chciałem dodać kilka uwag praktycznych:
- Do RPA nie potrzeba wizy, nie występuje tam malaria i nie są też konieczne żadne nietypowe szczepienia (standardowe szczepienia jak WZW A/B warto mieć)
- Cape Town jest miastem stosunkowo bezpiecznym - na ulicach jest wielu nachalnych sprzedawców i żebraków, ale nie ma wojen gangów (to w Johannesburgu)
- Po Cape Town najlepiej poruszać się z pomocą Ubera - kierowców jest dużo, ceny dość konkurencyjne i co najważniejsze znane przed rozpoczęciem kursu
- Aby korzystać z Ubera najlepiej kupić lokalną kartę SIM z pakietem danych. Pakiet danych 300mb to koszt około 85 randów (około 30zł)
- Warto mieć środki na biegunkę (szczególnie jeżeli chce się jeść w Food Inn :D)
- Większe sklepy zamykane są dość wcześnie (np. o 18), pozostają małe sklepiki w których są podstawowe produkty. Alkohol nie jest sprzedawany na wynos po 20-ej.
I jeszcze jedno - jeżeli szukacie inspiracji, co robić w Cape Town, najlepszym źródłem będzie blog Karisy: Cape Town My Love
M.
7 comments
Bardzo interesująca relacja z ciekawymi praktycznymi wskazówkami i piękne krajobrazy. Czy taka ładna pogoda jest tam standardem?
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa :-) a klimat jest tu rzeczywiście najłagodniejszy w Afryce, pory roku są "odwrócone", aktualnie trwa tam zima czyli średnio jakieś 15 stopni :)
UsuńCape Town ma idealne położenie - góry, ocean i malownicze widoki. Czego chcieć więcej?
OdpowiedzUsuńWybieram się tam od kilku lat i ciągle coś wypada na etapie zakupu biletów.
OdpowiedzUsuńCape Town chodzi mi po głowie od dłuższego czasu. W rzeczywistości musi być jeszcze piękniejsze niż na zdjęciach! :)
OdpowiedzUsuńSamo miasto i te wszystkie pyszności wyglądają bardzo zachęcająco. Nie powiedziałabym również, że góralka jest wrednym stworzeniem - na zdjęciu jest taka niepozorna ;) Fajne takie dalekie służbowe podróże! I dobrze, że miałeś chociaż trochę czasu na relaks i zwiedzanie miasta.
OdpowiedzUsuńwidok z góry chyba najlepszy! ale ogólnie Kapsztad wydaje się być przyjaznym miastem, dużo bardziej mnie pociąga, niż np. Johannesburg :) w ogóle jakoś niewiele słychać w PL o południowej Afryce, a to już powód, żeby jechać
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło, że poświęcasz swój czas na komentowanie mojego pisania ;-) dzięki! ;-)