Gjirokastra – dzień w albańskim mieście srebrnych dachów (2018)
niedziela, września 09, 2018
Gjirokastra to jedno trzech miejsc pod ochroną UNESCO w Albanii i jedno z dwóch kamiennych miast-muzeów o pięknych przydomkach. Z bazy wypadowej w Ksamilu było nam zdecydowanie bliżej do niej, niż do Beratu, miasta tysiąca okien, który mamy nadzieję jeszcze kiedyś zobaczyć. A przydomek Gjirokastry - "miasto srebrnych dachów" - wydawał się bardzo egzotyczny i zdecydowanie wart sprawdzenia.
Z Ksamilu, położonego tuż nad morzem, wyjechaliśmy zaraz po wczesnym śniadaniu. Mijając Sarandę, rozpoczęliśmy "samochodową wspinaczkę" z drobnym przystankiem na przyrodniczą ciekawostkę "Niebieskie Oko" w okolicach miejscowości Bistrice.
Jak dojechać do Gjirokastry?
Żeby dojechać do Gjirokastry z Ksamilu, trzeba przeciąć spore pasmo górskie równoległe do morza. Droga sh99, a potem sh78 wspina się serpentynami na przełęcz o wysokości ponad 500 m n.p.m. Po chwili rozumiemy już, dlaczego gps podaje taki odległy czas przyjazdu. Nawierzchnia jest w porządku, ale droga jest wąska, pełna ostrych zakrętów za którymi nic nie widać - miejscami zwalnia się praktycznie do zera.
Jeśli hojny los zdecyduje się na urozmaicenie nam jazdy jakimś starym busem, pasterzem pędzącym kózki na śniadanko/kolację/nieważnezjemzawszewszystko lub kierowcą, który zdecydowany jest bardziej na podziwianie widoków, niż płynną jazdę - to możemy tylko mocniej zacisnąć ręce na kierownicy: miejsc, w których można bezpiecznie wyprzedzić jest bardzo mało, albo wcale...
Jeśli hojny los zdecyduje się na urozmaicenie nam jazdy jakimś starym busem, pasterzem pędzącym kózki na śniadanko/kolację/nieważnezjemzawszewszystko lub kierowcą, który zdecydowany jest bardziej na podziwianie widoków, niż płynną jazdę - to możemy tylko mocniej zacisnąć ręce na kierownicy: miejsc, w których można bezpiecznie wyprzedzić jest bardzo mało, albo wcale...
Za miejscowością Muzine rozpoczyna się zjazd do szerokiej doliny rzeki Drinos. Jeśli wydawałoby się Wam, że zjazd to już "z górki" i można się odrobinę zrelaksować, to skonfrontujcie to ze stanem hamulców w aucie, które praktycznie cały czas będą w użyciu. Także M. dalej był w 100% skoncentrowany na drodze, a ja mogłam się trochę pozachwycać rozpościerającym się przede mną widokiem.
Po zjeździe dalej pięknie, białe koryto rzeki odcina się pośród pól, gdzieniegdzie drzewa i domy, a nad wszystkim po obu stronach całkiem wysokie góry. Pięknie! Jedziemy doliną aż do miasta, na rondzie skręcamy w ulicę z tabliczką kierującą na historyczną dzielnicę. Za chwilę mijamy pierwszą panoramę miasta i zaczynamy rozumieć, o co może chodzić z tymi "srebrnymi dachami".
Po zjeździe dalej pięknie, białe koryto rzeki odcina się pośród pól, gdzieniegdzie drzewa i domy, a nad wszystkim po obu stronach całkiem wysokie góry. Pięknie! Jedziemy doliną aż do miasta, na rondzie skręcamy w ulicę z tabliczką kierującą na historyczną dzielnicę. Za chwilę mijamy pierwszą panoramę miasta i zaczynamy rozumieć, o co może chodzić z tymi "srebrnymi dachami".
Domy o srebrnych dachach
Srebrne dachy na starym mieście Gjirokastry to dachy z szarych łupków, ułożonych płasko i równo jeden zachodzący na drugi. Rzeczywiście, z daleka i w sprzyjającym słońcu, mogą mienić się srebrnymi refleksami. Sprzyja temu również położenie na zboczach. Głównie przez te dachy Gjirokastra zwana jest też kamiennym miastem - kamienne ulice, kamienne domy i nad tym wszystkim kamienne dachy..
Sama nazwa Gjirokastra wywodzi się z greki - Argyrocastron - gdzie argyron oznaczało srebrny, a kastron - zamek. I oczywiście, nad miastem góruje potężna twierdza, o nietypowym, wrzecionowatym kształcie. Małymi uliczkami z placu Cerciz Topulli ruszamy w jej kierunku.
Droga do twierdzy jest dobrze oznakowana, a dodatkową wskazówką jest fakt, że to właśnie na jej trasie występuje najwięcej sklepików oferujących przeróżne albańskie produkty i pamiątki. Na jednym ze straganów wypatruję piękny, szafirowy talerz i chwilę rozważam, czy ładnie wyglądałby na zdjęciach kulinarnych, ale M. uświadamia mi, że to chyba jednak chińska produkcja. Rzeczywiście, później widzę ten talerz w Albanii jeszcze wiele razy, a wzory na talerzach są równe i wskazujące na wielomilionowy nakład.
Jest jeszcze w miarę wcześnie, w niektórych zaułkach jest jeszcze pusto, miejscowi mężczyźni wolno popijają kawę, a sprzedawcy wykładają towar. Są to głównie narzuty, dywany i makatki o pięknych, nasyconych barwach, koszulki z albańskim orłem czy magnesy, kartki, torebki.
Przy jednym z rozłożonych kramików wypatruję w koszyku tradycyjne, albańskie nakrycie głowy: białą czapkę qeleshe (czasem zwaną też plis), tu z patriotyczną naszywką. Nazwa wywodzi się od wełny, z której czapka jest zrobiona.
Tradycja nakazuje, by czapkę wykonać z jednego kawałka wełnianego filcu, zwykle białego. Ostateczny kształt różni się w zależności od regionu Albanii, na północnych wyżynach jest on półkolisty, jak te bardziej z lewej na zdjęciu poniżej:
Wolnym krokiem dochodzimy do rozstaju dróg przed twierdzą - możemy pójść już bezpośrednio do niej albo skrótem schodami do góry, albo drogą - mniej przyjemna wersja, bo jeżdżą tamtędy samochody.
Skręcając w lewo dojdziemy do starej dzielnicy Dunavat. Zastanawiając się, co najlepiej zobaczyć pierwsze, zauważyliśmy ciemny tunel biegnący pod wzgórzem z twierdzą, zbyt mały, by zmieścił się tam samochód. Zaczęliśmy nawet poszukiwania w plecaku czołówki (pt. gdzieś jest na pewno, ale nie wiadomo gdzie), ale nagle usłyszeliśmy odgłos przyduszonego silniczka i dosłownie o kilka centymetrów minęli nas na skuterze dwaj chłopcy z rozpędem kierując się do tunelu. To już wiedzieliśmy, że możemy przejść ;-)
Tunel jest skrótem drogi do dzielnicy Dunavat i pozwala zobaczyć nam twierdzę z innej perspektywy. Chwilę idziemy kamienną drogą, a później na moście odbijamy w ścieżkę i postanawiamy tą drogą wrócić. Zauważamy sporo kamieni w szarym odcieniu - może to z nich powstawały te słynne dachy?
Przyjemny spacer został zepsuty w jednym miejscu przez tzw. rzekę śmieci. Z przeciwległego "brzegu" czyli sąsiedniego wzgórza wręcz wylewały się różnego rodzaju odpadki, tworząc przykry kontrast z krajobrazem. Zdjęć Wam oszczędzę. Niestety, w kwestii segregacji śmieci Albania dopiero raczkuje, ale gorąco trzymam za nią kciuki - ma zbyt piękne miejsca, by je po prostu zaśmiecić!
Idziemy dalej. Trochę nieumiejętnie przeskakuję przez osty i rozglądam się, czy jakiś pies nas nie wypatrzył, bo słyszymy szczekanie w oddali. Już prawie jesteśmy z powrotem na drodze, gdy w dole po lewej widzimy pszczelarza doglądającego swoich uli!
Podnosi pokrywki pszczelich domków i coś sprawdza, a my przystajemy poobserwować. Wszystkie ule są nakryte jakimiś wiechciami, a dla pewności, że wiechcie zostaną na miejscu, położono na nie kamienie.
Z drogi pod twierdzą robimy kilka zdjęć miastu i wypatrujemy jeden z dwóch najlepiej zachowanych i dostępnych do zwiedzania domów staroalbańskich: Skenduli. Odznacza się dwiema wieżami.
Zwiedzanie twierdzy w Gjirokastrze
Po chwili jesteśmy już pod twierdzą i kupujemy bilety - kolejka liczy kilka osób, to w końcu jeden z najważniejszych tu zabytków. Witamy się z Panią Sprzedawczynią magicznym, albańskim "Mirëmëngjesi" i dostajemy małą zniżkę na bilety - uczcie się przynajmniej kilku wyrazów kraju, który odwiedzacie!
Twierdzę chcemy zobaczyć głównie z powodu oszałamiającej panoramy, jaka ma się z niej roztaczać. Same zabudowania są dobrze utrzymane, a trasa zwiedzania jest dość intuicyjna. Dodatkowo można wejść do muzeum broni i uzbrojenia.
Zaraz obok wejścia wita nas pokaźna kolekcja różnego rodzaju dział, a nawet mały, lekki czołg. To włoski Fiat L6/40 z 1940 r. Na tabliczce obok możemy przeczytać, że jest to jeden z trzech ocalałych na świecie pojazdów tego typu ze wszystkich 283 zamówionych przez Włochy podczas II Wojny Światowej. Dodatkowo pisze: "This litte tank is a remarkable survivor" - podoba mi się styl opisu i będę mogła nim się jeszcze tu zachwycić.
Za moździerzami i armatami można zejść w dół do zamkowej część kuchennej, w tym piekarni. Schodzimy po dobrze oświetlonych schodkach. Przechodząc przez wcześniejsze pomieszczenie, jesteśmy w kolejnym, całkiem sporym, z dwoma olbrzymimi piecami. Tu kiedyś wypiekano chleb dla garnizonu.
Z nami zwiedza pomieszczenie pewien starszy Włoch i widzę, jak z podziwem kręci głową - ciekawa jestem, co sobie wyobrażał i czy dałoby się te piece wykorzystać do pizzy...
Panuje tu przyjemny chłodek, ale wdrapujemy się z powrotem, przy przejść do punktu widokowego i zarazem serca twierdzy. Jeszcze zanim spojrzymy na miasto, witają nas ładnie odrestaurowane działa ustawione na porządnie przystrzyżonej trawce. A przed nimi taka tabliczka:
Nie można się nie uśmiechnąć, prawda? :) i od razu z jakąś rezerwą podchodzimy do deptania po trawniku. A tuż przed murkiem okalającym dziedziniec widać kolejne ostrzeżenie, by czasem tędy nie szukać ewakuacji:
I tutaj jest dobry moment, by Wam napisać, że w odnowie twierdzy, a więc i w tych tabliczkach, pomagała Albanii Szwecja ;-)
Ze wzgórz widzimy prawie całe miasto, również z jego nową częścią, poniżej po prawej widać nawet zieloną murawę stadionu:
W głębi dziedzińca czeka na nas ciekawostka, mocno już podniszczony, amerykański samolot. Jak się tutaj znalazł?
Fakty:W grudniu 1957 roku wylądował niedaleko Tirany, a pilot po kilku tygodniach wrócił do USA. W latach 70-tych przetransportowano samolot do muzeum broni w Gijokastrze.
A teraz interpretacja, są dwie wersje, obie zresztą przedstawione obok na tablicy:
- Według pierwszej (USA) pilot, lecąc do Neapolu, zgubił się w silnej mgle i zszedł z kursu. Na dodatek kończyło mu się paliwo i z tego powodu wylądował awaryjnie w Albanii.
- Według komunistycznego rządu Albanii historia była bardziej skomplikowana: pilot był szpiegiem, a dzielne siły powietrzne albańskiej armii ludowej zmusiły go do lądowania.
Zostawiamy samolot i przechodzimy na najwyższą, wschodnią część twierdzy i szeroki plac przed wieżą zegarową, którego przypadkową interpretację programu graficznego przedstawiam powyżej (połączenie kolorów spodobało mi się tak bardzo, że nie stwierdziłam, że nie będę dawać "cofnij"). To tu raz na pięć lat odbywa się słynny Narodowy Festiwal Folkowy.
Stąd wracamy na początek twierdzy, chwilę myszkujemy jeszcze po zrujnowanych częściach, łapiąc szybkie kadry, takie jak ten:
Chodzimy po fortecy już ponad dwie godziny, więc przyszedł czas na inne punkty programu. Koniecznie chcemy zobaczyć jeden z tradycyjnych domów albańskich, w którym mieszkały kiedyś całe rodziny (klany?). Wracamy do centrum zamkowymi schodkami, a później jeszcze raz wgłębiamy się w piękne, targowe uliczki.
Jesteśmy właśnie na takiej uliczce jak powyżej, gdy w pewnym momencie "spycha" nas na bok kawalkada kilku jeepów 4x4, która wspina się pod twierdzę... Co prawda jest tam mały, zatłoczony parking, ale był to bardzo smutny widok w takim miejscu i mam tylko nadzieję, że Ci kierowcy mieli jakieś dobre powody, by musieć zaparkować idealnie przy samym wejściu, rezygnując z krótkiego spaceru..
Tymczasem my odbijamy w bok i pniemy się (na nogach ;-) na drugie wzgórze. Kierując się przewodnikiem, idziemy do domu Zekate, który ma być dobrym przykładem tego, co chcemy zobaczyć: staroalbańskiej architektury. Mijamy owocujące drzewa granatu czy figi, a także małego rudzielca tuż obok figi.
Staroalbański, tradycyjny dom Zekate
Droga do domu Zekate jest dobrze oznaczona i nie mamy problemu z odszukaniem go. Już z daleka robi wrażenie. To budowla o grubych murach i charakterystycznych dwóch wieżach połączonych arkadą, z łatwością mogła pełnić też funkcję obronną. Nie widzieliśmy jeszcze czegoś takiego, a myśląc o polskim odpowiedniku - może kasztel?
Wejście i altanę oplata winorośl o dorodnych owocach. Chwilę czekamy aż właściciele sprzedadzą nam bilety, a potem zostajemy skierowani do drzwi i już jesteśmy w środku. Zwiedzamy samodzielnie, na początku można zapoznać się z informacją zawieszoną na ścianie, ale nie tłumaczy ona wszystkiego i trochę żałuję, że nie ma z nami kogoś, kto powiedziałby nam więcej niż to, co wyczytamy w przewodniku.
Dom został wybudowany w 1812 roku i był tak naprawdę kosztownym podarkiem od Alego Paszy (nieszablonowa postać osmańskiego możnowładcy, który próbował prowadzić własną politykę na tych terenach, nawet na skalę międzynarodową - m.in. negocjował z Napoleonem) dla Beqira Zeko i od tamtego czasu pozostaje w rękach tej rodziny. Dziś mieszkają tuż obok w zanapa - czyli czymś, co jak zrozumieliśmy, jest oryginalną (czyt. z tamtych lat) przybudówką (?), w której kiedyś trzymano zwierzęta.
Dom ma cztery poziomy i na każdym znajdziemy coś, co warto dokładnie obejrzeć. Na samym dole po lewej są pomieszczenia gospodarcze, trochę narzędzi i mały, swojski bałagan - jakiś stary ekspres do kawy dogorywa w kącie, wiadro leży przewrócone etc. No, ale my nie jesteśmy inspektorami ds. czystości więc zwróćmy lepiej uwagę na obramowane na czerwono schody. Po prawej można obejrzeć miejsce, gdzie kiedyś była cysterna na wodę.
Każde piętro miało jasno określone przeznaczenie - były osobne pomieszczenia dla służby, dla kobiet i dzieci, do przechowywania żywności czy paradne na najważniejsze wydarzenia rodzinne. Bardzo dużo jest pięknych, drewnianych wykończeń, a niektóre okna mają kolorowe witraże.
Praktycznie każde większe pomieszczenie ma kominek i bogato przystrojone okna. Podłogi pokrywają różnokolorowe kobierce. Jesteśmy w tych wszystkich pokojach sami, więc trochę poeksperymentowaliśmy z samowyzwalaczem, aby mieć wspólne zdjęcie, ale niestety nic nam z tego za bardzo nie wyszło. Trochę za ciemno i trochę za nisko (za niskie te wszystkie ławy, na których można postawić aparat).
Najbardziej podoba nam się oczywiście górny, paradny pokój z malowanymi ścianami i kominkiem. Czytamy, że kiedyś na środku stała jeszcze sofra czyli stolik kawowy, ze wszystkimi akcesoriami. Miejsce na kawę pierwsza klasa, prawda? Na koniec robimy klika zdjęć z górnego balkonu i wypróbowujemy stojący tam fotel, nakryty czerwonym futerkiem. Fotel możnowładcy jak nic ;-)
Qifqi czyli co zjeść w Gjirokastrze?
Po zejściu, z małego dziedzińca przed domem jeszcze chwilę oglądamy miasto i idziemy szukać jedzenia. Czytałam wcześniej, że w tym górskim rejonie szczególnie popularne są różne zioła i rodzaj dzikiej kapusty. Do typowych dań należą zabawnie brzmiące qifqi (ryżowe kulki) i oshaf (deser figowy).
Trochę wybrzydzamy (no dobra, głównie mi się nic nie podobało), więc przechodzimy dość spory kawał drogi od domu Zekate i jesteśmy z powrotem na głównej ulicy. W kolejnej knajpie z napisem "traditional" widać, że obsługa nie nadąża sprzątać, ale to co właśnie było wynoszone do gości przy małych stolikach na zewnątrz wyglądało naprawdę dobrze. Szybki rzut oka w menu - są qifqi! Wypatruję jakiś mały stolik na rogu. Zostajemy!
I to był bardzo dobry wybór pod względem jedzenia - tylko dajcie czas parze uroczych Właścicieli, którzy robią tutaj za cały personel knajpy ;-) Trochę to potrwa w porze obiadowej - wszak nie są już pierwszej młodości - ale dostaniecie naprawdę uczciwe jedzenie w dobrej cenie (teraz to piszę na luzie, ale wtedy byliśmy tak głodni, że jeszcze trochę, a M. byłby gotowy wstać, wyjść i pójść na jakiegoś gyrosa).
Tak więc w swojskim otoczeniu zawalonego niepozmywanymi naczyniami stołu, składamy nasze zamówienie. Było z czego wybierać, bo sama sekcja tradycyjnych dań stanowiła osobną kartę w menu. Wśród nich była m.in. pasha qofte (zupa z klopsikami), nadziewane serkiem papryczki, kukurec (danie z podrobów zawiniętych w jelito, uformowanych jak szaszłyk i tak grillowanych) czy shapkat (rodzaj placka z mąki kukurydzianej). Ale jak już tu napisałam, tradycyjna jest przede wszystkim dzika kapusta i jej trzeba było spróbować - u góry świeżutki burek nią nadziewany.
Same qifqi (powyżej) to ryżowe placuszki z ziołami (mięta), smażone na głębokim łuszczu. Nasze były bardzo miękkie i dobrze komponowały się z czymś w rodzaju taratora. Jedliśmy tu jeszcze gołąbki z liści winogron - również dobre - i piliśmy miejscową "Mountain tea" - mocny, ziołowy napar, którego "produkcję" często obserwowaliśmy przy drogach ;-)
Ściana w knajpce to osobliwa tablica pamięci. Są tu zdjęcia Właścicieli z rodziną (czy ja już pisałam, że to mąż i żona? co prawda on miał czapkę kucharza, ale to ona nam gotowała, a on był raczej w charakterze podkuchennego ;-)) Są też wycinki z gazet i nawet wydruk z jednego polskiego bloga lub gazety! Niestety nie widać było już tytułu.
Wyturlaliśmy się na zewnątrz serdecznie żegnani przez właścicieli, a Pan Właściciel nawet zapozował do zdjęcia na pamiątkę, toteż wklejam je tutaj na pamiątkę, a może ktoś dzięki temu łatwiej trafi do tego przemiłego miejsca. Jeśli tak - pozdrówcie od nas Właścicieli!
Rozglądamy się jeszcze trochę po klimatycznych uliczkach, robimy jeszcze więcej zdjęć oryginalnej zabudowie i postanawiamy wrócić na plac Cerciz Topulli.
Podziemny schron z okresu zimnej wojny
Rano widzieliśmy tam informację turystyczną i drogowskaz wskazujący schron z okresu zimnej wojny. Lubimy łazić po takich miejscach, więc idziemy zapytać, czy jest to jeszcze czynne. Poza tym byłoby to pewne nawiązanie do nowszej historii tego miasta, w którym w 1908 r. urodził się Enver Hodża.
W drewnianej budce informacji turystycznej "przejmuje" nas rezolutny chłopak i każe chwilę poczekać, bo właśnie pomaga parze Anglików szukających nocleg. Pytamy do kiedy informacja jest czynna - spogląda na zegarek i odpowiada "Myślę, że jeszcze jakieś pół godziny. No, ewentualnie jeszcze godzinę". Płacimy za bilety - znowu otrzymujemy więcej reszty niż powinniśmy i nie jest to przypadek ;-)
Dołącza do nas jeszcze dziewczyna z Finlandii i rozpoczynamy zwiedzanie. Pierwszą i najważniejszą rzeczą, jaką usłyszymy od naszego przewodnika, to to, że ta olbrzymia podziemna konstrukcja nigdy nie była użytkowana. Zbudowana, podobnie jak tysiące bunkrów, na wypadek ataku wrogich państw imperialistycznych - który nigdy nie nastąpił. W razie takiego ataku miał ochronić najważniejsze osoby w mieście czyli przede wszystkim partyjnych notabli.
W środku jest chłodno, ale nie zimno, zwiedzanie trwa niecałe pół godziny więc raczej nie zdążymy zmarznąć. Oglądamy pozostałości aparatury i sprzętu oraz pomieszczenia o różnym przeznaczeniu. Miejscami jest dość ciemno, wzorem przewodnika oświetlamy sobie korytarze latarkami z komórek.
Chętnie odpowiada na nasze pytania, ale widać, że trochę mu się śpieszy, by wrócić do budki. Jest nam to nawet na rękę, ponieważ kończy się nasz czas w Gjirokastrze - musimy wrócić tą samą drogą, co przyjechaliśmy, do Ksamilu i wolelibyśmy to zrobić zanim całkiem się ściemni. Żegnamy się z przewodnikiem przy wyjściu z tunelu, który szybko zamyka znowu na kłódkę.
Jeszcze jeden rzut oka w stronę twierdzy i wracamy do naszego samochodu. Oboje cieszymy się z tego dnia.
Informacje praktyczne (sierpień 2018):
- Wstęp do twierdzy - 200 leków albańskich, osobno płatne muzeum broni; czas zwiedzania: około 2h bez dodatkowego muzeum
- Wstęp do domu Zekate - 200 leków albańskich lub 1,5 euro; czas zwiedzania: około 45 min.
- Wstęp do schronu z okresu zimnej wojny: 200 leków, czas zwiedzania zależy od tego, jak bardzo śpieszy się przewodnik ;-) 15 - 30 minut
- Bezpłatny parking można raczej bez problemu znaleźć przy ulicy Gjin Zenebisi
6 comments
Gjirokastra ma świetną lokalizację i architektonicznie jest ciekawa, ale bliższy memu sercu będzie zawsze Berat.
OdpowiedzUsuńa z jakiego powodu Berat wygrywa? :)
UsuńPost bardzo ciekawy. Zatrzymana się na chwile, gdy pisałaś o rzece śmieci. Niestety to bardzo przykry i dość częsty widok na trasach wycieczek. Wg mnie warto to pokazywać, bo uświadamianie to ludzi jaki wpływ ma turystyka na lokalne społeczeństwo. Cześć z tych śmieci jest tam bo albo turyści je wyrzucili abp zostały wyrzucone przez lokalnych mieszkańców którzy żyją z turystyki np. Restauracje itp. Ja ostatnio zaczęłam w końcu o tym pisać, bo niestety nie żyjemy w pięknym świecie gdzie nie ma śmieci. Podróżujemy i robimy zdjęcia tak aby tych śmieci na nich nie było i takie idealne zdjęcia pokazujemy. I nie ma w tym noc złego ale uważam ze trzeba pokazywać również inna stronę tych miejsc.
OdpowiedzUsuńWow, fajny, długi wyczerpujący wpis. Dowiedziałam się dużo ciekawych rzeczy o tym kraju. Dzięki!
OdpowiedzUsuńTakiej Albanii jeszcze nie widziałam. Co prawda ten kraj znam tylko z opowieści i zdjęć, ale zawsze kojarzyła mi się z czymś innym. To miasto bardzo mi się spodobało - te ujednolicenie dachów, które idealnie pasuje do zabudowań. Oprócz tego twierdza i wspaniały punkt widokowy - idealnie :)
OdpowiedzUsuńAleż tam ładnie i mam wieka ochotę na Albanię. Te widoki, te jedzenie i jeszcze granaty na drzewach, wszystko co lubię :) rewelacja
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło, że poświęcasz swój czas na komentowanie mojego pisania ;-) dzięki! ;-)